Nowa książka Waldemara Nocnego pt. “Wyspa Wspomnień” to trzydzieści wspomnień byłych i obecnych mieszkańców, niemieckich i polskich. Obejmują one rozległy czas, począwszy od lat ostatniej wojny światowej do współczesności. Zapraszamy do przeczytania fragmentu publikacji.
Waldemar Nocny – Początek (Świbno)
Tamtej nocy, jak opowiadano, ojciec wpływał do portu łodzią, z mnóstwem ryb. Była tak wypełniona, głosiła rodzinna legenda, że mogła utonąć. Mało brakowało. W tym czasie w naszym rybackim domu mama czuła, że zbliżało się rozwiązanie. Przed północą powiedziała swej siostrze Urszuli: – Idź do Gutzeita, będę rodziła.
Doktor Fryderyk Gutzeit, stary lekarz niemiecki mieszkający pod lasem, odebrał prawie wszystkie dzieci na wyspie, a z pewnością po jej wschodniej stronie. Obudzony przez Urszulę, pogderał, pomruczał, obiecał, że niebawem przyjdzie. Rzeczywiście, pojawił się nadzwyczaj szybko, lecz mógł już tylko zająć się małym chłopcem, który urodził się kilkanaście minut wcześniej. Nasi sąsiedzi mieszkający w drugiej części domu, oddzieleni od stołowego pokoju niezbyt grubą ścianą, spali nic nie słysząc. Mama urodziła mnie w ciszy. Jeszcze pięćdziesiąt lat później, z satysfakcją i dumą opowiadała o tej chwili: – Nie wydałam żadnego krzyku.
Stałem się więc mieszkańcem wyspy. Zamieszkałem w drewnianym domu rybaka, na wale wiślanym, z okien oglądając Przekop Wisły, wówczas leniwą taflę wody błyszczącą o świcie. Jej widok, międzywala, promu kolei wąskotorowej, rybaków idących do portu, powracających z sieciami do naprawy i tyle, tyle innych ważnych a zapomnianych już obrazów dzieciństwa i młodości, dało mi pewność, że to było moje właściwe miejsce do życia. Dlatego też z ochotą zadedykowałem jedną z książek o wyspie: „Mojemu Ojcu, który tę wyspę odkrył dla nas i uczynił prawdziwie radosnym miejscem na ziemi”. W tych latach ojciec był wielkim nieobecnym, bezustannie w porcie, na ujściu, na Wiśle, na zatoce. Mama stała się dla nas, brata i mnie, osobą pierwszą, niezastąpioną. Z nią były związane najważniejsze wydarzenia. (…)
Tego roku Wisła rozlała szeroko. Przykryła łąki i wydawało się, że spłynie w dół nie robiąc szkody, pozostawiając nam, dzieciom z wału, szklaną taflę srebrzystego lodu. Któraś kra spływając musiała utknąć na ujściu, inne przy niej. Niebawem powstał zator podnoszący rzekę o cztery do pięciu metrów. Kra spychana impetem nurtu zaczęła osuwać się na boki, podchodząc pod wał, coraz wyżej i wyżej. Aż pewnego dnia znieruchomiała. Zamiast szklanej tafli trzy kilometry ciągnęły się bajeczne wzgórza, uskoki, doliny i zapadnie kryształowo białe i niezwykle piękne. Chodziliśmy tam gromadami, aby dodawać sobie odwagi. Wyszukiwaliśmy szczeliny, w których nasze głosy brzmiały męsko i groźnie, krzyczeliśmy, aż do bólu gardeł. Trwało to całymi dniami. W końcu dostrzegli te zabawy nasi rodzice. Od tego momentu tylko nieliczni mogli bezkarnie wchodzić na białe rumowisko. Każdego przyciągał jednak wagon porzucony tuż przy brzegu, stojący uprzednio blisko wału, a będący poczekalnią kolejową. Dotrzeć tam było niezmiernie trudno. Któregoś dnia myląc wszystkich dopełzliśmy do niego mocząc się srodze i kiedy weszliśmy pełni zapału zwycięzców do środka, znaleźliśmy połamane ławki i niemiło pachnące ślady tych, którzy byli tam przed nami.